Las Vegas welcome to
Gala WEC „Benavidez vs Cruz” zaplanowana była na środę w hotelu Palms w Las Vegas. Kiedy Irokez (Maciej Jewtuszko) zaproponował mi wyjazd, wiedziałem ze na 90% pojadę. Tym bardziej, że u niego trenuję i coraz bardziej jaram się tym sportem. Opłacony hotel i możliwość uczestnictwa w takiej gali jako asysta w narożniku nakręciła mnie jeszcze bardziej.
Podróż do Vegas upłynęła szybko i sprawnie. Wyjechaliśmy z Irokezem i jego trenerem Piotrkiem Bagińskim rano ze Szczecina autem do Berlina. Później samolot do Londynu, trzy godziny przerwy i dalej bezpośrednio do Vegas.
Pierwsze, co nas przywitało po wyjściu z lotniska to uderzenie gorąca. Wylądowaliśmy około północy, a termometr wskazywał ponad 30°. Podstawionym autem odwieźli nas do hotelu i jeszcze tej samej nocy odbyło się spotkanie z organizatorem UFC. Próbne ważenie i oprowadzenie z informacjami gdzie, co i jak.
Od momentu przylotu, do walki było pięć dni. Irokez ważył około 6–7 kg za dużo. Organizator nie był zbyt szczęśliwy, bo nie był pewien jak Iro sobie poradzi z wagą przez te kilka dni. Uśmiechnęliśmy się tylko do siebie, bo wiadomo, że Irokez potrafi zejść około 10 kg w ostatnim tygodniu do wagi.
Kolejne dni to zbijanie wagi przez Irokeza oraz treningi aero z jego trenerem, trochę kulania się na macie itp. Ja w tym czasie z kolegą, który był z nami i w większości ogarniał wszystko, co się działo (Michał Mucha reprezentujący firmę MANTO) korzystałem z dobrodziejstw hotelu. W sumie całą ekipą tylko raz wybraliśmy się na główną ulicę (strip) i spacerowaliśmy w ponad 40-stopniowym upale. Dobra sprawa, że przy takich temperaturach niewiele się pociłem – wilgotność jest niska i gdy się oddycha czuć suche powietrze. Dla mnie to dobry klimat, bo od zawsze miałem problemy z zatokami, a tu było lżej.
Niestety ominęło nas wiele atrakcji. Nie było na to czasu, a z hotelu do centrum było dość daleko. Cały strip zwiedziłem jedynie nocą. Znajomi, którzy mieszkają tam od 15 lat odwozili nas do hotelu.
Jednego dnia wybraliśmy się do klubu Wanderlei’a Silvy. Spora hala wyposażona w siłownię, matę, której boczne ściany były z siatki (takiej jak w klatce) i sama klatka. Byliśmy tam po południu, więc na trening PROsów nie czekaliśmy, bo zaczynał się trzy godziny później. Ale klub robił wrażenie! Zaraz przy wejściu narożnik wypełniony koszulkami, i gadżetami z podobiznami Silvy, trochę odżywek, napoje itp.
Jeśli chodzi o organizację, gali to wszystko na bardzo dobrym poziomie. Zawodnicy, którzy mieli stanąć przeciwko sobie mieli pokoje na innych piętrach. Salki do treningów i kontrolnego ważenia też mieli oddzielne. Organizatorzy dbali o to, żeby nie było spięć przed walką.
Dzień gali się zbliżał i coraz więcej zawodników zjeżdżało się do hotelu. Wszędzie plakaty informujące o wydarzeniu. W windach, kasynie, na ulicach, TV….
Ważenie odbyło się na dzień przed walką. Irokez już około 6 godz. wcześniej miał wymaganą wagę. Zebrali wszystkich na dole hotelu w sali konferencyjnej kasyna. Całe ważenie to przy okazji dobre show. Publika, jak w trakcie zawodów. Tylko jeden z zawodników musiał zdejmować bieliznę, aby zmieścić się w kategorii, pozostali ważyli tyle, ile trzeba.
Dzień walki
Na 2 godz. przed rozpoczęciem gali musieliśmy pojawić się w szatni. Pomieszczenie przygotowań dzieliliśmy, jak się później okazało, ze zwycięzcą i obrońcą pasa WEC Cruzem. Jednak do samej walki byliśmy sami. W trakcie przygotowań do rozpoczęcia gali można wejść do klatki i sprawdzić matę, siatkę, ogólnie oswoić się z oktagonem.
Od samego początku naszej salki pilnował jakiś gość, podobny do Sylvestra Stallone’a, który był z komisji stanowej (chyba). Bandażowanie rąk zostało wykonane przez cutmana – z tego, co widziałem robią to inaczej niż u nas. Po zaklejeniu bandaży ten a’la Stallone, który cały czas obserwował bandażowanie, podpisał się na taśmie, że wszystko jest OK.
Po włożeniu rękawic też jest owijanie kolorową taśma, po czym nic samemu nie można kombinować przy rękawicach bez zgłoszenia cutmanowi i człowiekowi z komisji. Przez cały czas od rozpoczęcia gali mieliśmy w szatni na ścianie telewizor, gdzie była transmisja z tego, co się dzieje w klatce.
Dwie walki przed naszą Irokez zaczął rozgrzewkę. Co chwila wjeżdżały kamery, przyszedł sędzia ringowy i wyjaśniał reguły. Gdy kończyła się ostatnia walka przed naszą, organizator wezwał nas do ustawienia się przy wejściu. Wchodziliśmy pierwsi, za nami szykowała się ekipa przeciwnika. Ktoś dał znak „GO” i zaczęło się…
Głośna muza, publiczność, kamery. Zbliżamy się do klatki, sędzia sprawdza przygotowanie Irokeza i wpuszcza go do oktagonu. Nam wskazują miejsca i mówią, że musimy ciągle siedzieć. Nie można wstawać w trakcie trwania rundy.
Wchodzi ekipa przeciwnika, ta sama procedura i wskakuje do klatki. Spiker pyta mnie jak się czyta „Szczecin”, bo nie umie wymówić. Przedstawienie zawodników, chwila na przywitanie i poszło…
Sama walka trwała niecałą rundę, bo w 3 minucie i 26 sekundzie Iro znokautował Njokuani’ego. Zainteresowanych odsyłam na Youtube, gdzie znajdziecie relację z walki, wpisując „Maciej Irokez Jewtuszko”.
Po walce w szatni oczywiście gratulacje. Nie pamiętam czy ktoś z kontroli antydopingowej dopiero wtedy przyszedł, czy już na nas czekał, ale później siedział i pilnował Irokeza przez cały czas. W sumie czekaliśmy tam chyba ponad godzinę zanim ten zdołał oddać kilka kropli próbki do badań. Później poszliśmy na widownię, gdzie były przygotowane dla nas miejsca siedzące i resztę gali obserwowaliśmy już na żywo, a nie z telewizora w szatni. A było na co popatrzeć, bo zaczynały się walki z karty głównej.
Po wszystkim zawinęliśmy się do pokoju gdzie w TV leciała relacja ze studia i ogłaszali wyniki. Podczas relacji miała zostać wyłoniona „walka wieczoru” oraz „nokaut i poddanie wieczoru”. Najpierw ogłosili tą pierwszą, a póżniej ogłaszając nokaut, pokazali jak Irokez obija swojego przeciwnika. Super wiadomość i radość w pokoju, bo oznaczało to dodatkowy bonus w postaci pieniędzy, który wynosił więcej niż udział w walce i sama wygrana. A pamiętam, jak przed wyjazdem Irokez mówił, że musi wygrać i zdobyć „nokaut wieczoru” żeby coś zarobić…
Po tak udanym wieczorze poszliśmy na bankiet, który odbył się w apartamencie z boiskiem do kosza. Trochę pograliśmy, jakieś piwko, wymiana zdań z zawodnikami itd. Następnego dnia wieczorem mieliśmy wylot z Vegas.
Wracając do Polski…
Na tym kończyłaby się opowieść o pobycie w tym ciekawym mieście, gdyby nie fakt, że chłopaki poleciały do Polski… a ja zostałem na kolejną noc! Okazało się, że mój lot (a miałem inny niż reszta) został przesunięty o 2,5 godz., co wiązało się z komplikacją następnych połączeń. W wyniku prawie godzinnej dyskusji na lotnisku i próby znalezienia czegokolwiek, aby się stamtąd wydostać, zostałem dodatkową noc już w innym hotelu, na koszt American Airlines. W sumie nie stresowałbym się gdyby nie fakt, że po powrocie z USA miałem wrócić do domu, przespać się, przepakować i szykować na kolejny lot, na który byłem umówiony ze znajomymi. Nic to, pogodziłem się z sytuacją i odwieźli mnie do hotelu.
Następnego dnia rano wyleciałem do Nowego Jorku. Tam zmienili bramę odlotów i na 5 min przed odlotem usłyszałem przez głośnik swoje nazwisko. Zrozumiałem, że coś jest nie tak z bagażem, więc pobiegłem szybko do bagażowni. Okazało się, że wszystko jest OK, więc szybko znowu z powrotem – okazało się, że muszę ponownie przejść odprawę. Wepchnąłem się w kolejkę, powyciągałem wszystko, co miałem metalowe, za bramka zgarnąłem wszystko w ręce i biegiem do mojego gate’u. Nie zdążyłem. Na miejscu okazało się, że zamknęli mi bramkę przed nosem…
Udało mi się znaleźć kolejny lot za 3 godz., ale nie do Berlina, tylko do Londynu i dopiero stamtąd do Niemiec. Nic innego nie mogłem zrobić. Wiedziałem już, że nie zdążę zajechać do domu, więc napisałem do znajomych, że najwyżej przepakuję walizki na lotnisku i polecimy od razu stamtąd.
Wreszcie dotarłem do Berlina. Ale to nie koniec problemów. Okazało się, że moje bagaże jakimś cudem trafiły do Frankfurtu i znów musiałem czekać. Czekać i czekać….
Po odbiorze bagażu pojechałem ze wszystkimi tobołkami autobusem do centrum Berlina, tam też z małymi przebojami złapałem metro i dotarłem wreszcie na drugie lotnisko. Co prawda zdążyłem, bo byłem jakieś 1,5 godz. przed czasem, ale trochę wagi ten powrót mi zabrał!
Może to opóźniony efekt piątku 13-go?! W sumie nie wierzę w przesady, ale akurat tego dnia wyjeżdżaliśmy ze Szczecina do Vegas…