Czy przerzucając ciężary w swojej siłowni zastanawialiście się czasem, jak to wygląda w innym, zdecydowanie bardziej egzotycznym miejscu? Czy robiąc zakupy do ściśle ustalonego planu diety lub przyjmując po treningu suplementy, myśleliście, jak to jest, gdy nie ma dostępu do wielu rzeczy, a też chce się rosnąć? Zobaczcie jak to wygląda w Papui-Nowej Gwinei, odległym kraju, który większość osób może kojarzyć z plemionami ludożerców zamieszkującymi tropikalne lasy. Tymczasem tam też się ostro ćwiczy! Wszystko za sprawą… Polaka, Bogdana Cofalika, który z pasją upowszechnia przerzucanie żelastwa w tym tropikalnym kraju.
Bogdan w młodości miał prawdziwy talent do ciężarów. Najpierw trenował w Górniku Łaziska, potem w Kolejarzu Gliwice. Szybko został mistrzem Śląska juniorów. W latach 70. załapał się do kadry Śląska, zdobył tytuł mistrza Polski juniorów, na dzień dobry poprawiając rekord Polski w rwaniu. Gdy skończył technikum, kariera sportowa stała przed nim otworem, ale Bogdan postanowił swoje życie poświęcić Bogu. Wybrał seminarium duchowne, przyjął święcenia kapłańskie i w 1989 r. wyjechał na misję do Papui-Nowej Gwinei. Jest tam do dziś, tylko od czasu do czasu przyjeżdża na krótki urlop do Polski.
Ponieważ jego rodzina miała tradycje sportowe, wszyscy bracia odnosili sukcesy w podnoszeniu ciężarów, Bogdan, będąc daleko od cywilizacji, postanowił nie zrywać ze sztangą. Chciał połączyć duszpasterstwo z kulturystyką. „Biskup zaproponował mi, że skoro mam taki talent, to mógłbym go wykorzystać. Zająć się miejscowymi >>zbójami<<, żeby odciągnąć ich od zajęć pchających do kryminału. Dał mi pomieszczenie, gdzie mogłem poodlewać ciężary z betonu, zrobić ławki, drążki, pospawać gryfy” – wspomina misjonarz.
Zrób to sam, czyli ciężary z betonu
„Profesjonalny sprzęt był do nabycia w jednym sklepie prowadzonym przez Australijczyków, ale był dla nas zbyt drogi. Młodzieży było coraz więcej, więc zacząłem podglądać ów sprzęt w sklepie i robiłem ręcznie przyrządy tych samych wymiarów z betonu i żelaza wyszukiwanego na różnych wysypiskach śmieci. Zwoziłem stare zardzewiale rury, druty, puszki po farbach, felgi ze starych zużytych samochodów. Na szczęście mieliśmy w mieście prąd i spawarkę. Pospawałem, powkładałem kamienie, pozbierane żelazo i zalewałem betonem felgi, koła i puszki. Z katechetą odlewaliśmy wszystko sami. Czasem >>talerze<< nie były zbyt dobrze wyważone, w jednych było więcej kamieni, niż w drugich” – opowiada Bogdan.
Tak zaczęła się przygoda z ciężarami w tropikach. Najpierw Bogdan ćwiczył sam z katechetą i kilkoma ministrantami. Z czasem zaczęli podglądać ich parafianie. „Widzieli, że coś się dzieje. Wieść szybko rozeszła się po wiosce. Po pewnym czasie mieliśmy już 30, 40 ćwiczących. I cały czas było ich coraz więcej” – mówi. Z roku na rok przychodziło coraz więcej młodzieży i przybywało sprzętu.
„My uprawialiśmy ogród, 8-hektarowe pole, na którym sadziliśmy ziemniaki. Gdy ktoś chciał z nami poćwiczyć, trzeba było najpierw chwilę popracować na polu, posadzić orzeszki, ziemniaki. To była taka rozgrzewka – na polu z maczetami w dłoni” – dodaje duszpasterz.
U Bogdana najbardziej oblegane są ławki do wyciskania. Do dyspozycji są łamane sztangi, hantle, drążek, uchwyty do pompek, ławki na brzuch. W ubiegłym roku kolega „po fachu” pracujący w Austrii zrobił zbiórkę na rozbudowę siłowni i ufundował trzy maszyny kulturystyczne, profesjonalne atlasy. Niestety niedawno zerwały się w nich linki.
Siłownia ciała i ducha
Każdy, kto przychodzi na siłownię musi znać 10 przykazań bożych, żeby rozwijać się duchowo i moralnie. „To dwie siłownie w jednym, czyli siłownia ducha i ciała” – podsumowuje misjonarz. Gym położony w miejscowości Goroka przylega do parafialnego kościoła. Jedna ze ścian to zarazem mur świątyni. Dlatego, aby nie przeszkadzać w ćwiczeniach duchowych, zajęcia na siłowni prowadzone są po ich zakończeniu lub przed rozpoczęciem.
„Jako diecezjalny duszpasterz młodzieży miałem więcej spotkań, prelekcji na siłowni niż w kościele. Czasem policjanci podrzucają mi kogoś, kogo złapali na drobnej przestępczości i mówią: Father zrób z nim coś, bo chłop się wykolei, leci w dół. Weszliśmy w mały układ z policjantami, aby nie zamykać wszystkich od razu po jakiejś tam akcji, bo zza krat lepsi na wolność nie wyjdą. Trafiali do mnie na siłownię. Niektórzy wrócili na złą ścieżkę, ale niektórzy załapali się do kadry narodowej kulturystów, inni dostali stałą pracę jako ochroniarze” – mówi ksiądz.
Chrabąszcz na ząb
Każdy kulturysta wie, że aby zdrowo rosnąć, trzeba dobrze jeść. Tymczasem w Papui-Nowe Gwinei nie ma ani zboża, ani chleba. Podstawą jedzenia są słodkie ziemniaki. Jedyne „dopalacze” to kapusta, marchew i to, co urośnie w ogrodzie. Z białka… larwy spod kory!
„Kiedyś zawodnicy z wioski przynieśli kilka worków chrabąszczy, bo dowiedzieli się, że potrzebuję dużo białka. Nie zdążyłem wszystkiego zjeść, a na noc nie zawiązałem jednego worka, więc wszystkie robaki wyszły i rozeszły się po domu. Ale przynajmniej miałem białka na miesiąc” – wspomina ze śmiechem duchowny.
Z mięsa hoduje się tu świnie i kury, ale zabija się je tylko sporadycznie, przy większych uroczystościach. Nie ma lodówek, więc przygotowane mięso trzeba od razu zjeść. Mimo wszystko misjonarz-ciężarowiec doskonale radzi sobie w tropikach, budując formę zarówno własną, jak i młodych Papuasów. Na ostatniej papuaskiej olimpiadzie zawodnicy misjonarza zmierzyli się z innymi ciężarowcami z Port Moresy, stolicy Papui. Dali im popalić i skosili wszystkie medale. Trzymamy kciuku za kolejne sukcesy!