W marcowe popołudnie 2008 roku, wymęczony jak nigdy w życiu dietą i treningami, jechałem na święta wielkanocne pociągiem relacji Warszawa – Szczecin Główny. Dla zapewnienia większego komfortu i niepodkręcania przedstartowego wkurwienia ulokowałem się w pierwszej klasie Intercity. Na nic jednak zdały się moje trudy, gdyż po paru minutach od opuszczenia Dworca Centralnego w przedziale pojawiła się ONA. 120 kg żywej wagi, ponad 60 lat i wyraz twarzy mówiący o wielkim uwielbieniu dla ojca Rydzyka i braci Kaczyńskich. Ulokowawszy swoje tłuste dupsko na dwóch siedzeniach wyciągnęła Fakt i zaczęła wypełniać krzyżówki dla „inteligentnych”. Sam widok postawił na baczność moje odczucia estetyczne, jak się jednak okazało– to był dopiero początek...
Ukończywszy swoją łamigłówkę (czyt. wypełnienie dwóch haseł ) zabrała się do całej ceremonii spożywania pokarmu. Otworzyła zatem swoją leciwą reklamówkę z Lidla, wyciągając bułkę owiniętą w papier „ozdobiony” tłustymi plamami z masła. Jak już się pewnie domyślacie, bułka była z narodowym polskim przysmakiem… Kurwa! Czy wiecie jak śmierdzi kanapka z kiełbasą w 30-stopniowym upale i pomieszczeniu o wielkości 4 metrów kwadratowych?! Nawet klima nie zniwelowała tego odoru, podrasowanego w międzyczasie jajeczkiem na twardo! Podobno najwyższe stopnie agresji pojawiają się u człowieka podczas stania w korkach… Myślę jednak, że w tym danym momencie mógłbym spokojnie obalić ten pogląd. Mimo okresu nienawiści do kurczaków i hodowców ryżu, w tamtej chwili wolałem wbić twarz w pudełko i zajadać się tym ohydnym jedzeniem, niż kiedykolwiek wywoływać u kogoś podobne odczucia jak moja towarzyszka podróży we mnie! Nie tłustej babie jednak pragnę poświęcić mój art.
Kontynuując… Pociąg jechał dalej, a ja wyłączywszy zmysły, otworzyłem kolejny litr coli zero i zacząłem zagłębiać się w książkę, którą dał mi wcześniej Radek. Starając się znaleźć optimum diety będącej jak najmniejszym obciążeniem, a dającej jak najwięcej, poświęciłem się czytaniu książki Lyle’a McDonalda pt. „A guide to flexible dieting – how being less strict with your diet can make it work better”. Szczególną uwagę zwrócił na mnie dział dotyczący „cheat meals”, czyli posiłków oszukanych. Z uwagi na zbliżający się okres wakacyjny wiele osób szykuje swoją plażóweczkę, pozostając wciąż jednak w niepewności jak trudno będzie przetrwać okres wakacji, będąc cały czas na diecie. Myślę więc, że przy tej okazji warto napisać co nieco na ten temat.
Autor wyżej wymienionej książki opisuje między innymi przypadek zawodnika, który szykował się do startu na dwóch cheat mealach w tygodniu, osiągając przy tym BF 4%. Wiele osób w ciągu 12 przedstartowych tygodni wiele by oddało za zjedzenie upragnionego żarcia, mając pewność, że w żaden sposób nie wpłynie to na ich formę. Daremne jest tutaj przedstawienie badań i wyliczeń, bo mózg i psycha kulturysty przed startem nie przyjmują takich informacji. Ostatnio nawet zauważyłem ciekawą sytuację. Z jednym z czołowych polskich klasyków w formie – można powiedzieć startowej – poruszyliśmy ten właśnie temat. Przyznał mi rację, oczywiście zarzekając się, że gdyby chciał to mógłby spokojnie zjeść w tej danej chwili każdy szmelc i nijak odbiłoby się to on na jego formie. Nie zastanawiając się więc długo, automatycznie wysunąłem propozycję chamskiego kebaba, który zwykliśmy jeść razem off season. W mgnieniu oka z jego twarzy zniknęła pewność siebie sprzed sekundy, a temat gdzieś uleciał... Pewnie w razie niepowodzenia, o brak prążków na pośladkach, czy też ogólnie pojętej dobrej formy obwiniłby tego kebaba, a co gorsza pewnie i mnie!
Tak więc ciężko jest odnieść teorie Mc Donalda do zawodników, czy też ludzi, którzy w krótkim czasie pragną osiągnąć bardzo dużo. Powróćmy zatem do przypadku, w którym zależy nam na dobrej sylwetce, mimo że nie planujemy żadnych startów, wyjścia na wybieg, tudzież konkretnych sesji zdjęciowych. Każdy z nas obawia się odstępstw od diety z uwagi na strach przed kompletnym spadkiem formy. Wiadome jest również obciążenie psychicznie, jakie towarzyszy byciu na ciągłej diecie, co z kolei odbija się na innych elementach naszego życia. Wszystko jest jednak do zrobienia i „trzymanie żarcia” nie musi odbijać się na bogu ducha winnemu przechodniu, którego mamy chęć rozszarpać, bo ten akurat miał ochotę na loda.
Podstawowa sprawa to trzymanie się pewnych zasad. Otóż po pierwsze, należy ustalić sobie jeden śmieciowy posiłek w tygodniu. Chyba najlepszym wyjściem jest tutaj niedziela, czyli dzień totalnego relaksu. Łatwo to wtedy połączyć z wyjściem z rodziną, partnerem, partnerką itd. Tak właśnie, odpoczniemy na chwilę od garów – pełnia szczęścia! Dobrą opcją jest również wybranie pory wieczornej, gdyż w ten sposób minimalizujemy zagrożenie wpadnięcia w cug i wchłaniania wszystkiego, czego tak na co dzień nam brak w ogromnych ilościach. W takim wypadku od poranka dnia następnego wpadamy na swój stały rytm i wszystko wraca do normy. Czas teraz skomponować swojego cheat meala. Nie jest nim na pewno zjedzenie większej ilości gotowanego kurczaka niż na co dzień… Cheat meal to totalne zaprzeczenie codziennych nawyków dietetycznych. Mianowicie osoby będące na low carbie wrzucają w siebie dużą ilość węgli, osoby ograniczające tłuszcze jadą po bandzie i raczą się „smalcem” najwyższych lotów itd. Po takim obżarstwie mamy zregenerowane kubki smakowe i możemy kontynuować osiąganie naszych celów. Powraca komfort psychiczny, a my nie chodzimy nabuzowani, jak na wiecznym stacku trena, halo i propa.
No dobra, wszystko fajnie, powstaje jednak pytanie ze strony organizmu. Jak to się dzieje, że takie myki w diecie uchodzą nam na sucho? Z racji tego, że daleki jestem od posiłkowania się dowodami w postaci badań, bo uważam, że co chwilę jedno wyklucza drugie, nie przeczytacie opowiadania o historii dwóch szczurów laboratoryjnych, będących na diecie KETO, w którym to jednemu przez 6 tygodni cyklicznie raz w tygodniu podawano mini Big Mac, drugi zaś zapieprzał na pełnych obrotach o kurczaku i oleju lnianym. Przy czym u obu nie zanotowano wzrostu poziomu tkanki tłuszczowej, a szczur oznaczony numerkiem 1 miał lepszy humor i ogólnie zajebiście cieszył się życiem w klatce laboratoryjnej. Można to zrobić w o wiele prostszy i bardziej przejrzysty sposób. Pojedynczy cheat meal nie jest w stanie wpłynąć na poziom leptyny, czyli tzw. hormonu tkanki tłuszczowej, który odgrywa ogromną rolę w regulacji metabolizmu. To samo tyczy się greliny, która odpowiada za poziom zużytej i magazynowanej energii. Po kilkutygodniowym okresie przebywania na ostrej diecie, poziom tych obu hormonów jest już na odpowiednim poziomie, warunkującym spalanie tłuszczu.
Tak więc kolejnym warunkiem towarzyszącym „wprowadzeniu poprawnego cheat meala” jest to, że zanim zastosujemy opisywany przeze mnie system w życie, poprzez odpowiednie nawyki musimy wprowadzić leptynę i grelinę na optymalny poziom. A wtedy hulaj dusza, a bramy pizzerii i fast foodów stoją przed nami otworem. Czyż życie nie będzie prostsze, gdy w walce o swoją wymarzoną sylwetkę będziemy widzieć światełko w tunelu co kilka dni? To na pewno! Także nie ma co łapać się za brzuch po każdym wychodzącym poza ramy diety posiłku. Szkoda nerwów! Nikt nas nie zmusza do tego co robimy, więc należy czerpać jak najwięcej przyjemności z naszej pasji.
Tak więc najwyższy czas dostrzec światełko w tunelu – SMACZNEGO!